Zabrałem się za napisanie raportu z party i zastanowiłem się nad sensem tej czynności. Dla kogoś, kto nie był na imprezie, wymienienie uczestniczących w niej osób oraz atrakcji nie będzie miało znaczenia. A jeśli ktoś był, sam wie co widział. Zmieniłem więc zdanie - napiszę o echach po party. O tak, jest o czym pisać. Już w dzień po imprezie na portalu scene.pl rozgorzała dyskusja, której długości, stopnia zatrollenia i jakości rzucanego mięsa nie powstydziłby się rasowy amiportal. Nie znającym tego portalu spieszę wytłumaczyć, że amigowców jest tam nieszczególnie dużo. O co poszło? Nieistotne, jak zwykle. Ciekawe jest jednak to, że przeważały dwie opinie o Symphony: "totalne dno" i "spoko impreza". Ten rozrzut może dziwić, jeśli się nie zna stanu obecnej demosceny. Zdecydowanie wyodrębnić można dwa obozy osób o zupełnie odmiennym rozumieniu pojęcia sceny. Z jednej strony mamy tak zwanych "brudnych amigowców". Niech Was nazwa nie zmyli. Nie są to koniecznie ludzie związani w jakiś sposób z Amigą. Nazwa pochodzi z niegdysiejszych dyskusji na scene.pl i można z nią zidentyfikować scenowców, którzy przeważnie są na scenie od kilku lub kilkunastu lat, mają wyrobione zdanie na tematy ze sceną związane i albo już się "wyżyli" scenowo i nic nie robią, albo robią co chcą, kiedy chcą i niekoniecznie zależy im na najwyższych miejscach na podium. Dla tych ludzi party to okazja do spotkania starych znajomych, a same komputerowe produkcje stoją zwykle na drugim lub dalszym miejscu. Oprócz starych wyjadaczy w grupie tej można znaleźć tzw. "świeży narybek", który pragnie naśladować tych bardziej doświadczonych stażem, co wychodzi lepiej lub gorzej. Grupka ta postępuje zgodnie z zasadą "im większy dym, tym lepsza zabawa", co nie wszystkim się podoba. Nie da się ukryć, że dodają oni jednak pewnego kolorytu imprezom. Po drugiej stronie mamy "dzieciaki z CD-Action", co również jest nazwą o tyle mylącą, co pogardliwą (używaną głównie, rzecz jasna, przez drugą stronę). Są to przeważnie młodzi stażem scenowcy, z tego powodu też zwykle pecetowcy. Na party nie znajdziecie ich na ławeczce w pobliskim parku, ale siedzących kołkiem przed bigscreenem i z wypiekami na twarzy obserwujących kręcące się na ekranie obiekty. Traktują oni scenę wręcz na poważnie i często z niesmakiem patrzą na dokazujących wesołków. Dla nich miarą imprezy jest dobry sprzęt nagłaśniający (na którym świetnie słychać moduły), maksymalna przekątna ekranu i pruski porządek (compoty zaczynające się zgodnie z planem). Oni przyjeżdżają na party wystawiać swoje prace i oglądać prace swoich kolegów. Idealnym miejscem na party byłaby dla nich sala konferencyjna, a hostessy powinny roznosić paluszki i wodę mineralną. Zupełnie inny styl myślenia. Co to wszystko ma wspólnego z Symphony? Jak się możecie domyślać, impreza zdominowana była w tym roku przez jeden z dwóch stylów myślenia. Organizatorzy postawili na zabawę i bynajmniej nie potraktowali wszystkiego poważnie. Efektem były spore opóźnienia w puszczaniu compotów, liczne ekscesy na i poza salą oraz ogólne rozluźnienie sytuacji. Faktem jest, że ludzie z drugiej grupy, siedzący w ciemnej sali i oczekujący na swoje kręcące się ziemniaczki, mogli poczuć się niedocenieni. Tymczasem reszta bawiła się świetnie. Organizatorzy już zapowiadają, że Symphony odbędzie się za rok, mimo sporych strat finansowych spowodowanych bynajmniej nie zniszczeniami sali, ale niską frekwencją. Wystawionych prac też było mało, a ogólny ich poziom oceniłbym na bardzo mizerny. Dobrze, że znalazły się wśród nich także rodzynki, czyli produkcje dobre i świetne (np. demo grupy Plastic), co daje nadzieję na przyszłość. Tylko jaka ta przyszłość będzie? Grupa Mawi, organizatorzy Symphony, od początku mieli wizję stworzenia dużego, renomowanego, polskiego party. Czegoś na kształt dawnych imprez Intel Outside, gdy spotykały się setki, a nawet ponad tysiąc osób z kraju i zagranicy. Rok temu to się udało, przyjechało około 300 osób, co znając warunki dzisiejszej demosceny można traktować jako ogromny sukces. Niestety, teraz uczestników było o połowę mniej, w dodatku część z nich była bardzo niezadowolona, co źle wróży frekwencji w przyszłym roku. Moim zdaniem, nie ma co się załamywać. Demoscena mocno się zmieniła od czasu "Inteli" i nie da się samą chęcią paru osób przywrócić jej dawnej świetności. Obecnie coraz mniej ludzi traktuje komputer jako coś więcej niż mebel w domu, narzędzie pracy i centrum rozrywki. Ma to swoje odbicie w ilości osób zainteresowanych kreatywnym wykorzystywaniem swojego sprzętu, a także powoduje, że nowi na scenie inaczej na nią patrzą. Dla nas - bo nie ukrywam, że identyfikuję się z tą pierwszą grupą scenowców - podróż na party tylko po to, by posiedzieć w ciemnej sali i pooglądać jakieś demka nie ma sensu. Znamy się od lat i wolimy własne towarzystwo od pięćsetnego ziemniaczka oświetlanego z trzech stron. Dla nas tworzenie dla samego tworzenia nie jest atrakcją, dlatego produkcje pojawiają się rzadziej, ale może dzięki temu są ciekawsze. Czy jest to lepsze czy gorsze podejście od tego, że wystawienie intra czy modułu na party stanowi sprawę honoru? Długo by się spierać. Najważniejsze jest to, że trzeba coś z tym fantem zrobić. Jak widać po bolesnych doświadczeniach tego party, nie da się zadowolić wszystkich. Czy więc nie lepiej by było, gdyby organizatorzy imprezy jasno określali, do kogo kierują swój zlot? Byłem na paru imprezach zorganizowanych przez przedstawicieli drugiej grupy. Compoty odbywały się o czasie, na sali cisza i spokój, wszyscy siedzieli i patrzyli na ekran. Jak dla mnie nuda, ale po imprezie czytałem same pochwały z tamtej strony. Taki podział na imprezy "z rumbą" dla jednych i spokojne dla innych, to moim zdaniem jakieś wyjście. Najwyraźniej pojęcie "demoscena" znaczy co innego dla różnych osób. I tak dla tych z zewnątrz, jak dla większości czytelników tego portalu, wszyscy jesteśmy niepoważnymi dziwakami zajmującymi się głupotami. Fei^Brygada RR