Mountain Beer Congress
                                Żywiec 93

W  dniach  1-3  maja  1993 roku w mieście zwanym Żywcem odbył się coroczny
zjazd ludzi nawiedzionych, czyli Amigowców działających czynnie.

(Kogo  nie  interesuje  to  w  jaki  sposób  dotarliśmy do Żywca i z niego
powróciliśmy  proponuje,  aby  przeskoczył  o  kilka  stron  dalej,  gdzie
zamieściłem   kilka   uwag   na  temat  samego  party  i  jego  wspaniałej
organizacji)

Ze  względu  na  to,  że  grupa nasza istnieje od bardzo niedawna, było to
pierwsze  party, w którym uczestniczyliśmy i nie wiedzieliśmy specjalnie w
co  się  pakujemy.  Na dodatek nasz ukochany koer, w tych dniach, podłapał
jakąś   mocno   popacalną  robotkę  i  olał  nas,  Żywiec  i  całe  party.
Pojechaliśmy  łącznie  w  7  osób:   nas trzech czyli Ahaswerus, Wolf i ja
(Lukas  niestety  nie  chciał  jechać z sobie tylko znanych przyczyn) oraz
chłopaki  z  Funzine  -  Mac.Ralph, Saddam, Passat, Metal (Jabbar został w
Łodzi  i starał się uczyć, a czynił to ponoć na dyskotekach, ale to już są
informacje zasłyszane przypadkiem i nie biorę za nie odpowiedzialności).

Dla  mnie  cała  wyprawa  zaczęła się w mało przyjemnie, ponieważ Makar`on
(mieliśmy  wziąść jego Amigę, bo jako jedyny ma ją jeszcze na gwarancji, a
on  miał  przyjechać  do Żywca dzień później) olał nas, a przede wszystkim
mnie  i przed samym wyjazdem zaginął bez wieści oraz możliwości schwytania
go.  Miał przynieść mi komputer wieczorem i oczywiście tego nie zrobił.  W
ten  sposób  załatwił  mnie  bez mydła, bo nie miałem już żadnych szans na
poinformowanie  Wolf`a, aby on wziął Amigę i monitor.  Nieźle, nie.  Jakby
cośásię  stało  to byłbym o cały sprzęt w plecy, a wszystko to przez kogo?
Oczywiście  przez  olewacza  Makarona.   Ale  teraz to już szczegół, bo na
szczęście  sprzęt  przeżył  całą  tą eskapadę bez najmniejszych zadrapań i
służy mi bezboleśnie nadal.

Może przejdę do tych najważniejszych trzech dni.

Pociąg mieliśmy około piątej rano (brrrr, stanowczo za wcześnie jak na mój
zajebisty  brak snu) i kilka godzin później wysiedliśmy na dworcu w Żywcu.
Z planem dojazdu w ręku skierowaliśmy się na przystanek autobusowy.

Gdy  dotarliśmy na miejsce (przy pomocy pewnej miłej pani) czyli do Śrubki
(tak  się  ten  klub  zwie) oczom naszym ukazało się kilka postaci zwanych
organizatorami  i  od  razu  przy  ich  pomocy  schudliśmy o 50 tysięcy, a
wzbogaciliśmy się o plakietki rozpoznawcze, na których wypisywaliśmy nasze
ksywy  i  przynależności  grupowe  plus  karty do głosowania.  Gdy już nas
wpuszczono do środka okazało się, że nie ma wolnych stolików i przez kilka
minut  staliśmy  jak  barany  na  środku sali rozglądając się po całym tym
bałaganie.   Na  szczęście  organizatorzy wkrótce coś skombinowali i jakoś
nas   umiejscowili.   Gdy  już  rozłożyliśmy  sprzęt  i  usadowiliśmy  się
rozpoczęło  sięákopiowanie  i  nawiązywanie  kontaktów,  choć  czasami  to
przeplatane  było  wielkimi  nudami.   Wiadomo, początki są zawsze trudne.
Ogólnie  jakoś  się  wkręciliśmy  w  atmosferę  i te trzy dni były całkiem
przyjemne.

Nie  będę minuta po minucie opisywał jak było na party, bo posłużą do tego
inne artykuły.

Co  do  powrotu  do  Łodzi,  to  muszę przyznać, że był o wiele lepszy niż
podróż do Żywca.

Najpierw  po  dotarciu  na  dworzec  najedliśmy się konserwami (raczej ich
zawartością),  chlebem,  no  i  oczywiście  wypiliśmy  około  dwóch litrów
zwycięskiej  coli.   Potem,  gdy już mieliśmy brzuchy pełne zaczęliśmy się
nudzić.   Do odjazdu pociągu zostało jeszcze z pięć godzin, a nie mogliśmy
nic  sensownego  wymyślić na ten okres.  I wtedy przyszło nam do głowy, że
czemu  by  nie  odpalić  Amigi.   No  tak,  tylko gdzie zaczerpnąć POWERa?
Wszelkie  próby  na  dworcu  i  poczekalni  nie dały rezultatu.  Dopiero w
Warsie  odnaleźliśmy  gniazdo  220V  i  po uzyskaniu zgody od ekspedientki
(miła panna) wtyknęliśmy tam to co trzeba.  Zaczęło się przeglądanie dem i
przesłuchiwanie  modułów.   Ogólnie,  to  pięć  godzin  minęło nam całkiem
szybko i sprawnie.  W pociągu niestety, mimo prób, nie znaleźliśmy gniazda
220V,  które  by  dało trochę prądu i musieliśmy w inny sposób zabić czas.
Przeprowadziliśmy  więc  ze  sobą  wywiady.  Zamieszczamy je w tym numerze
"Karmelii"  i  są to najświeższe wrażenia z Żywca (inne artykuły dotyczące
party  powstały  dużo  dużo  później;  jakby ktoś nie wiedział dlaczego to
informuję,  że co poniektórzy musieli zdać maturę).  Ogólnie podróż mineła
szybko i sprawnie.

(Niestety wywiadów nie zamieszczamy, bo Passat sobie wyjechał do Angoli, a
były one spisane w jego zeszycie.  - przyp.Dorado, 18.10.1993)

Jeśli chodzi o ogólną organizację imprezy to powiem szczerze, że:

-  klub  "Śrubka"  ma  pewne  zalety (sala kinowa, jako taki, choć w sumie
beznadziejny  bufet  i  bliska odległość do pijalni piwa), ale ogólnie nie
nadaje  się do takich imprez, bo po prostu jest tam za mało miejsca i jest
zbytnio oddalony od centrum (jeżeli w ogóle Żywiec ma jakieś centrum)

-  noclegi  zostały zorganizowane taki kawał od "Śrubki", że się to w pale
nie  mieści;  fakt, wieczorem zorganizowano dojazd autokarem, ale rano już
trzeba  było  sobie  radzić  samemu,  a autobus odwiedzał te okolice nader
rzadko;  poza  tym  było  to w pewnym sensiee skrępowanie ludzi, bo jeżeli
ktoś  chciałby  sobie jeszcze wieczorem gdzieś wyjść, albo coś takiego, to
jużánie  miał  prawie  żadnych  szans  na  przespanie  się w cywilizowanym
miejscu (no chyba, że sobie szybko na noc jakąś kobietkę z chatą), ostatni
autobus  odjeżdżał  dość  wcześnie  i  co poniektórzy na niego nie zdążyli
(możemy o tym cośáwięcej powiedzieć...  i chyba nawet napiszę na ten temat
osobny artykuł)

-  wyniki poszczególnych compo powinny zostać ogłoszone w niedzielę, a nie
w  poniedziałek,  ponieważ na rozdaniu nagród było może z 30 osób, wszyscy
zdążyli  się  już  porozjeżdżać  (nie dosłownie); było to niezbyt miłe dla
zwycięzców, którzy napewno chcieliby usłyszeć więcej oklasków.  a tal całe
wręczanie nagród zalatywało kaszaną

-  beznadziejne  było  nagłośnieie  sali oraz jakość wyświetlanego obrazu;
muzyka  przypominała  jeden wielki zgiełk, raz dali za dużo niskich, potem
przegięli  pałę  w stronę wysokich i tak cały czas; tak przy okazji to nie
rozumiem  niektórych  matołów,  którzy  siedzieli  bliżej kolumn niż my, a
pruli  się  cały  czas, ze jest za cicho, mimo że nam już bębenki pękały -
cóż,  sąludzie  i przygłuszone klamki; co do grafiki to obraz był znacznie
przejaskrawiony przez co niektóre odcienie po prostu się zmywały

-  późnym popłudniem zaczynało brakować podstawowych posiłków w bufecie, a
przecież nie każdy lubi fasolkę po bretońsku, której zapasy nie wyczerpały
się chyba do końca imprezy

Ogólnie  rzecz biorąc zlot się zbytnio nie udał, za co główną winę ponoszą
organizatorzy, którzy niestety osłabili to party i jego uczestników.

                              Dorado/Madness
                                8-12.06.93